Roszczenia w branży budowlanej

09.03.2022

W języku zarówno technicznym, jak i prawnym nie ma miejsca na emocje, to kultura języka i sposób definiowania myśli mają istotny wpływ na reakcję odbiorcy. Niemniej jednak istota sprawy nie leży w nazewnictwie, tylko w mentalności i dojrzałości postawy każdego z nas.

 

Pozwoliłem sobie na próbę krótkiej analizy zjawiska, które w relacjach społeczno-gospodarczych wydaje się występować coraz częściej i które, być może, relacje te na nowo definiuje. Mam na myśli zjawisko roszczeniowości, wzajemnych roszczeń, wpisujące się obecnie w naszą codzienność jako norma i zwyczajne prawo. Z drugiej strony, w swobodnych rozmowach, zjawisko to jest napiętnowane jako coś negatywnego budującego niepotrzebne napięcie i konflikty.

 

Pojęcie „roszczenia” w branży budowlanej jest stosowane w bardzo wielu przypadkach. Tego pojęcia używa się zarówno w sytuacji zwiększenia umownego zakresu wykonywanej pracy, pojawienia się tzw. robót nieprzewidzianych, wystąpienia różnego rodzaju zakłóceń w realizacji zadania, jak również w innych sytuacjach, kiedy np. jedna strona procesu inwestycyjnego próbuje coś wyegzekwować od drugiej strony. Z akcentem na „próbuje”, ponieważ nie zawsze wynika to z przekonania o słuszności własnych oczekiwań, ale jedynie z żądzy indywidualnych korzyści. Niestety wielokrotnie jeszcze przed podpisaniem umowy strony zakładają uzyskanie dodatkowych korzyści ponad te, które literalnie wynikają z warunków kontraktu. Co więcej, niekiedy oferta w swojej kalkulacji zakłada rekompensatę obniżenia ceny ofertowej potencjalnymi roszczeniami opartymi na rozbieżnościach lub nieścisłości kontraktowej natury formalnej. Takie podejście nie jest zarezerwowane wyłącznie dla jednej strony procesu inwestycyjnego. Niestety inwestor, stosując co prawda inne środki, również nierzadko próbuje wzmocnić swoją pozycję lub przerzucić ryzyko kontraktu na zleceniobiorcę, w tzw. zapisach między wierszami lub przez pominięcie. W dalszej części niniejszego tekstu, odnosząc się do relacji inwestora (zamawiającego), wykonawcy oraz inżyniera kontraktu, będę próbował dokonać analizy zjawiska roszczeniowości w miarę możliwości bezstronnie.

 

Przede wszystkim chciałbym spojrzeć na przejrzystość i precyzję definiowania oczekiwań po stronie zamawiającego. Im bardziej jasno i klarownie oraz w sposób spójny inwestor zdefiniuje swoje wymagania, określi cel i oczekiwania, tym prawdopodobieństwo niewłaściwego zrozumienia intencji po stronie wykonawcy maleje. Wszelkiego rodzaju niedomówienia, dwuznaczność lub pomijanie trudnych kwestii stanowią źródło potencjalnych sporów w przyszłości. Jeżeli do tego dołożymy element dużej nieprzewidywalności w realizacji projektów liniowych, w których np. warunki gruntowo-wodne są często zaskakująco odmienne od wcześniejszego rozpoznania, i nie zdefiniujemy rzetelnie ryzyk, przypisując każde z nich do odpowiedniego uczestnika procesu inwestycyjnego, każdy może wówczas pojmować inaczej i interpretować zapisy kontraktu przez pryzmat własnego interesu.

 

Ponadto dopóki nie będziemy dysponować precyzyjnym modelem cyfrowym stanu istniejącego terenu wraz z sieciami podziemnymi oraz infrastrukturą naziemną, dopóty niespodzianek w trakcie realizacji na pewno nie unikniemy. Pytanie tylko jakie jest podejście stron procesu inwestycyjnego do takich sytuacji. Czy z jednej strony nie ma nadmiernej eskalacji i wyolbrzymiania problemów, a z drugiej strony czy jest decyzyjność i nastawienie na cel, a nie biurokratyzm?

 

Drugą ważną kwestią jest rzetelna wycena projektów i świadome podejmowanie się realizacji zadań przez wykonawców. Do tego dochodzą uwarunkowania rynkowe, takie jak stabilność rynku, przewidywalność, ilość zadań inwestycyjnych w danym okresie, zainteresowanie ze strony wykonawców krajowych i zagranicznych.

 

Kolejną kwestią jest motywacja osób zaangażowanych w przedsięwzięcie, bez względu na reprezentowaną stronę postępowania inwestycyjnego. Kiedy ponad 20 lat temu rozpoczynałem swoją aktywność zawodową, pierwsze pięć lat spędziłem bezpośrednio na budowach przy inwestycjach drogowych. Jak pamiętam, główną rolę wówczas na każdym szczeblu organizacji odgrywali inżynierowie. Ich celem była budowa, tworzenie, a wszystko inne, co temu bezpośrednio nie służyło, było traktowane trochę jak zło konieczne. W tamtym czasie formuła „projektuj i buduj” nie była tak powszechna jak dzisiaj. Praktycznie wszystkie inwestycje drogowe były realizowane w systemie tradycyjnym, gdzie inwestor dostarczał kompletną dokumentację projektową, a nie PFU. Wyszukiwanie wówczas nieścisłości w dokumentacji projektowej, w szczególności między rysunkami, opisami technicznymi i specyfikacjami, nie było zajęciem zbyt chlubnym. Osoby zajmujące się tzw. roszczeniami z reguły posiadały wykształcenie techniczne i patrzyły na problem z perspektywy typowego inżyniera. Niestety typowi inżynierowie w tych działaniach nie zawsze byli skuteczni z punktu widzenia interesu właścicielskiego wykonawcy.

 

Po stronie reprezentacji zamawiającego stawały często zespoły formowane na wzór zachodnich standardów. Wiele z tych standardów nie było dostosowanych do naszych uwarunkowań rynkowych, a zwłaszcza mentalności i zasobów zarówno ludzkich, jak i sprzętowych. W dobie zachwytu zachodnimi standardami bardzo często bezkrytycznie przyjmowaliśmy również złe nawyki. Przeróżne metodologie pisane na setkach i tysiącach stron nijak się miały do bieżących realiów. Wysoko opłacani eksperci od zarządzania uczyli nas przeróżnych technik i sposobów organizacji robót, kontroli jakości, planowania i raportowania. Wiele z tych metod po latach okazało się zupełnie nieprzydatne lub wręcz szkodliwe w skutkach, a na pewno powodujące wysokie koszty i wydłużające czas realizacji przez skomplikowane procedury.

 

W odpowiedzi na wdrażane przez inwestorów procedury, którym często takie wymagania narzucały instytucje współfinansujące, wykonawcy również zaczęli sięgać po tzw. standardy zachodnie. Na naszym rynku pojawiło się wielu zagranicznych konkurentów, którzy dużo lepiej radzili sobie w tej nowej rzeczywistości od rodzimych postkomunistycznych, w większości państwowych jeszcze, firm wykonawczych. Zachodnie firmy potrzebujące frontu robót na długie lata zdominowały nasz rynek wykonawczy. Narzuciły nowe standardy i zaprzęgły nasz krajowy potencjał do pracy w roli podwykonawców. Nie należy jednak zapominać o dobrych praktykach, które zachodnie firmy do nas wniosły, a dzięki którym jakość i tempo realizacji robót zdecydowanie wzrosły.

 

Nowe trendy przyczyniły się również do wielu zmian na stanowiskach kierowniczych. Na stanowiska te coraz częściej powoływano osoby niekoniecznie związane z branżą, a już na pewno nie bezpośrednio z budową. Tacy zarządcy z punktu widzenia interesu właścicielskiego wykonawcy okazywali się dużo bardziej skuteczni od typowych inżynierów pełniących funkcję dyrektora czy prezesa spółki. Nie byli oni skażeni problemami branży, a swoje działania najczęściej koncentrowali wyłącznie na wynikach finansowych, których oczekiwał właściciel, a że właścicielem były często grupy akcjonariuszy, tak więc wyznacznikami sukcesu stały się tzw. wskaźniki ekonomiczno-finansowe.

 

Nic tak nie podnosiło tych wskaźników, jak oczekiwane, przyszłe korzyści z tzw. procedowanych roszczeń. Dyrektor kontraktu, a następnie zarząd mógł się wówczas wykazać przed właścicielem skutecznością swoich działań, kładąc na stole stertę roszczeń i określając prawdopodobieństwo ich wyegzekwowania od inwestora w przyszłości. Nawet jeżeli przez okres trwania kontraktu nie udało się przekonać inwestora do słuszności złożonych roszczeń, zawsze można było tłumaczyć właścicielowi, że nie jest to najlepszy moment na ostre stawianie żądań inwestorowi. Uzyskamy świadectwo przejęcia i wówczas nasi prawnicy zrobią odpowiedni użytek z dokumentacji roszczeniowej, którą skrupulatnie gromadzimy. Rezultaty takich działań były różne, ale tzw. rolowanie przyszłych korzyści pozwalało kadrze zarządzającej na pobieranie sowitych wynagrodzeń, a później sprawą zajmowali się już prawnicy.

 

Z czasem działania poszczególnych osób, a później całych zespołów zajmujących się roszczeniami nabierały coraz większego znaczenia w procesie inwestycyjnym, i to zarówno po stronie wykonawców, jak również inwestorów.

Nikt nie mógł być ukarany za złożenie nieuzasadnionego roszczenia, dochodziło więc do absurdów, kiedy roszczenia, a wcześniej powiadomienia o nich były składane „na wszelki wypadek”.

Równolegle przedstawiciele inwestora z coraz większą ostrożnością podejmowali decyzje i żądali często więcej dokumentów, które miały utwierdzić ich w podejmowanej decyzji. Ilość gromadzonej dokumentacji wzrastała coraz szybciej. Niekiedy strategią firmy wykonawczej było zasypywanie inżyniera kontraktu roszczeniami, tak żeby nie miał czasu na kontrolę wykonywanych robót. Służby inwestora, korzystając z zapisów kontraktowych, do maksimum wykorzystywały terminy przysługujące im na wydanie decyzji, a celem stawało się gromadzenie odpowiedniej dokumentacji, a nie postęp robót.

 

W tym miejscu należy wyraźnie podkreślić, że przyczyny takiej sytuacji nie leżały wyłącznie po jednej stronie. Nie czuję się na siłach oceniać czy chociażby podejmować analizy, która strona rozpoczęła lub bardziej się przyczyniła do eskalacji tego typu działań. Niemniej jednak skutki tych działań dotykają nas wszystkich niezależnie, po której stronie jesteśmy w procesie inwestycyjnym. Ponadto skutki te mają znacznie szersze oddziaływanie, ponieważ nie dość, że uprzykrzają życie wszystkim uczestnikom procesu inwestycyjnego, to na dodatek powodują ogromne koszty, które ponosimy jako społeczeństwo.

 

roszczenia

Sprawdź też:

Wypadek przy pracy na budowie – możliwe roszczenia wobec inżynierów budownictwa

Umowa o roboty budowlane – definicja, forma, podwykonawcy, gwarancja zapłaty

Nowelizacja postępowania w sprawach o ochronę praw autorskich

 

W niniejszym tekście zaledwie dotykam problematyki zjawiska roszczeniowości, temat jest znacznie szerszy i dużo bardziej złożony, niż mogłoby się wydawać. Ponadto, patrząc w perspektywie globalnej, zjawisko to możemy dostrzec praktycznie w każdym obszarze gospodarki i relacji społecznych. Zadziwiająca jest skala i tempo rozwoju tzw. specjalności roszczeniowej. Nie tylko pojedyncze jednostki funkcjonują obecnie w tej przestrzeni, ale tworzy się konkretne specjalizacje na wyższych uczelniach, zarówno polskich, jak i zagranicznych, które kształcą w tej dziedzinie. Powstają wyspecjalizowane kancelarie, których podstawowym obszarem działania jest przestrzeń roszczeniowa.

 

Wracając do branży infrastruktury drogowej, można dzisiaj zaobserwować, że praktycznie na każdym większym kontrakcie jest co najmniej jedna osoba u każdego z głównych uczestników procesu inwestycyjnego, której podstawowym zadaniem jest wyszukiwanie i tworzenie roszczeń. W większości znanych mi przypadków takie osoby nie posiadają wykształcenia i doświadczenia technicznego. Analizują dokumenty kontraktowe wyłącznie z punktu widzenia ich zapisów formalnych. Ze względu na okoliczności towarzyszące zjawisku roszczeniowości i jego bezpośredni wpływ na wyniki finansowe kontraktu podstawowa rola typowego inżyniera niekiedy schodzi na drugi plan. A osoby również o wykształceniu technicznym upatrują przejście do tego obszaru działania jako swoisty awans zawodowy, nie tylko z powodu możliwości osiągnięcia wyższych zarobków, ale także podniesienia pewnego rodzaju prestiżu, ponieważ działając w tym obszarze, skracają swój dystans do kadry zarządzającej, która z wiadomych względów dużą wagę musi przywiązywać do wyników finansowych.

 

Wobec powyższego należy postawić pytanie, które właściwie jest pytaniem retorycznym. Czy angażowanie tak dużego potencjału w walkę na roszczenia rodzi wymierne korzyści?

 

Potrzeby inwestycyjne w Polsce w dalszym ciągu bardzo duże, środki produkcji, a także technologie i kadra są dostępne, a pieniądze to przecież tylko skutek uboczny pracy, więc czego nam jeszcze brakuje poza odpowiednimi relacjami. Dla kontrastu i docenienia wartości branży budowlanej, która jest bardzo mocno osadzona w świecie realnych potrzeb, spójrzmy np. na sektory gospodarki, które nie generują wymiernych korzyści, których istnienie opiera się wyłącznie na kreowaniu indywidualnych potrzeb klienta, które to potrzeby mogą zniknąć albo wraz z pojawieniem się nowych atrakcji, albo w obliczu poważniejszych zdarzeń, jak np. obecna pandemia.

 

Branża infrastruktury drogowej czy w ogóle budownictwo, choć może nie daje tak dużych i spektakularnych korzyści, jak by się mogło wydawać, że oferują inne sektory gospodarki, to z pewnością pozwala na funkcjonowanie w realnym świecie i daje radość budowania.

 

Nie dopuśćmy, żeby została ona zdominowana przez tzw. inżynierię finansową. Osobiście cieszę się, że jestem z tą branżą związany właściwie od dzieciństwa. W tej przestrzeni przez lata ukształtowała się moja osobowość i coraz bardziej doceniam znaczenie realnego wymiaru tej przestrzeni.

 

dr inż. Mariusz Paleczek
prezes zarządu i współwłaściciel Value Engineering

 

Polecamy: Produkty budowlane

www.facebook.com

www.piib.org.pl

www.kreatorbudownictwaroku.pl

www.izbudujemy.pl

Kanał na YouTube

Profil linked.in