Od czasu do czasu w mediach pojawia się temat patriotyzmu gospodarczego.
Dwa lata temu „Gazeta Wyborcza” zorganizowała nawet debatę poświęconą tej idei, której proszę nie mylić z gospodarczym protekcjonizmem. Jednym z jej gorących orędowników jest właściciel firmy Fakro Ryszard Florek. Jest on też założycielem fundacji „Pomyśl o Przyszłości”. Zainteresowanych odsyłam więc na jej stronę internetową. Można tam przeczytać m.in., że „konkurencja globalna przypomina gospodarcze mistrzostwa świata. W tej rywalizacji jesteśmy jedną drużyną. Jeśli w niej wygramy, to oprócz satysfakcji osiągniemy wyższy poziom życia”.
Niestety, odnoszę wrażenie, że nasza branża budowlana w tych mistrzostwach kompletnie się nie liczy. A uświadomił mi to najnowszy ranking 50 największych europejskich firm budowlanych, który co rok opracowują eksperci firmy doradczej Deloitte. Jest w nim trzynaście spółek brytyjskich, sześć hiszpańskich, cztery szwedzkie, po trzy – francuskie, holenderskie i włoskie. Po dwóch reprezentantów mają Niemcy, Austriacy, Turcy, Portugalczycy, Finowie, Duńczycy, a nawet Grecy. A Polacy? Owszem, mamy jedną firmę – Polimex-Mostostal, który uplasował się na ostatnim miejscu w tym zestawieniu. W ubiegłorocznym rankingu był jeszcze Budimex, ale w Deloitte doszli do wniosku, że to nie polska spółka, skoro kontroluje ją hiszpańska.
Nie czepiałbym się tego rankingu, gdyby jego autorzy nie podkreślali tak mocno narodowego rodowodu poszczególnych firm. Być może niechcący, ale dali w ten sposób do zrozumienia, że jesteśmy w Europie budowlanymi pariasami.
Wiem, przesadzam. Mamy wszak znakomitych fachowców. Jednak wkurza mnie, że inne nacje, np. Hiszpanie, potrafiły wykorzystać boom w budownictwie po wejściu ich krajów do Unii Europejskiej. Dlaczego nam się to nie udało? Starsi budowlańcy najpewniej pamiętają działającą w latach 90. firmę Exbud i jej charyzmatycznego szefa – Witolda Zaraskę, który jak mantrę powtarzał, że w naszym kraju budownictwo powinno być narodową gałęzią gospodarki. Zaraska próbował nawet stworzyć „narodowy holding budowlany, mogący stawić czoła konkurentom z Zachodu”. Skończyło się to klapą fuzji z Budimeksem i końcem snu o potędze. Exbud połknęła szwedzka Skanska, a Budimex dostał się w ręce hiszpańskiej grupy Ferro- vial. Ten sam los spotkał też wkrótce innych krajowych potentatów. Obecnie mają oni francuskich, niemieckich, włoskich, austriackich czy hiszpańskich właścicieli.
„Hiszpański” Budimex właśnie się pochwalił, że jego łupem padło 30 proc. kontraktów drogowych, które w ostatnich miesiącach ogłosiła Generalna Dyrekcja Dróg Krajowych i Autostrad (GDDKiA). Część tych kontraktów jest już zawartych, część czeka na sfinalizowanie. Ich łączna wartość to ok. 7 mld zł! Jednak sukcesy akurat tej firmy mnie nie martwią. Daje ona bowiem zatrudnienie pięciu tysiącom Polaków i dość szczodrze zasila budżet naszego państwa – w ubiegłym roku wpłaciła ok. 380 mln zł z tytułu podatków CIT, PIT (od wynagrodzeń pracowników) i VAT (niecały firmie udaje się odliczyć). Martwi mnie natomiast to, że do dużych publicznych przetargów stają firmy zagraniczne – nierzadko odnosząc w nich sukces – mające w naszym kraju co najwyżej biuro i kilkudziesięciu pracowników. Dla tych firm jesteśmy co najwyżej źródłem taniej siły roboczej. Także i to, a nie tylko najniższą cenę, rozstrzygający te przetargi urzędnicy powinni mieć na uwadze.
Marek Wielgo
Gazeta Wyborcza