Od kilku tygodni politycy, eksperci i dziennikarze debatują, jak rozwiązać problem kredytobiorców frankowych, którzy wpadli w tarapaty wskutek gwałtownego wzrostu kursu szwajcarskiej waluty w stosunku do złotego. Ośmielam się stwierdzić, że ten problem najpewniej by nie istniał albo byłby bez porównania mniejszy, gdyby w naszym kraju była prowadzona racjonalna polityka mieszkaniowa.
Niestety, rządzący naszym krajem politycy już kilkanaście lat temu uznali, że problemy mieszkaniowe rozwiąże niewidzialna ręka rynku. Owszem, czasem próbowali jej pomóc, jednak najczęściej w sposób nieprzemyślany.
Chyba najpoważniejszym błędem było wygaszenie w 2003 r. wszystkich planów zagospodarowania przestrzennego sprzed 1995 r. Fakt, były one bardzo ogólne, więc inwestorzy musieli uzyskać decyzję o warunkach zabudowy. Rząd założył, że nie będzie ona potrzebna, gdy gminy uchwalą nowe szczegółowe plany. Jednak minęło kilka lat, nim się te plany pojawiły, bez nich zaś procedura uzyskania pozwolenia na budowę jest bardziej skomplikowana, czasochłonna i kosztowna. Skutkiem nadmiernego optymizmu polityków w kwestii tych planów był późniejszy lawinowy wzrost cen mieszkań. Kiedy po wejściu naszego kraju do Unii Europejskiej kredyty stały się dostępne i pojawili się kupujący, deweloperzy nie byli w stanie szybko uruchomić inwestycji.
Być może ceny mieszkań nie wystrzeliłyby w kosmos, gdyby młodzi ludzie marzący o samodzielnym lokum mieli – jak ich rówieśnicy na Zachodzie – alternatywę w postaci tanich mieszkań na wynajem. Problem w tym, że kolejne rządy ograniczały wsparcie budownictwa czynszowego. W efekcie od połowy poprzedniej dekady nie było innego wyjścia, jak kupić mieszkanie za kredyt. Trudno bowiem uznać za sensowną alternatywę wynajem na wolnym rynku.
Tak jest do dzisiaj. Nasze państwo pomaga głównie tym, którzy kupują mieszkania. Ostatnio za pomocą dopłaty do kredytu w ramach programu „Mieszkanie dla młodych”, a wcześniej – „Rodzina na swoim”. Nie jest to rozsądne. Komisja Nadzoru Finansowego w trosce o bezpieczeństwo banków i ich klientów zaleciła, by wymagały od nich wkładu własnego. Tymczasem rząd, dopłacając do kredytów, obchodzi ten wymóg. Na razie oprocentowanie jest rekordowo niskie, ale prędzej czy później wzrośnie. Oby za kilka lat nie trzeba było ratować przed utratą mieszkania lub domu kolejnych tysięcy kredytobiorców.
Sytuacja wymaga poważnej debaty dotyczącej mieszkalnictwa. Wydaje się, że absolutnym priorytetem powinno być budownictwo czynszowe, w tym wsparcie prywatnych inwestycji w czynszówki (np. za pomocą ulgi podatkowej) w rejonach głównych skupisk miejsc pracy. Zaangażowanie prywatnych inwestorów w budownictwo czynszowe z pewnością spowoduje wzrost konkurencji na rynku najmu, co zwiększyłoby szanse na samodzielne lokum dla rodzin gorzej sytuowanych.
Oczywiście większość z nas docelowo wolałaby mieć własne mieszkanie lub dom. Rząd powinien więc zadbać o to, aby ich ceny były jak najbardziej przystępne. Niestety, dopłatami do kredytów tylko dolewa oliwy do ognia. Tymczasem – jak przyznają deweloperzy – można byłoby budować taniej, gdyby nie nadmierna biurokracja. Mam nadzieję, że, jeśli nie w tej kadencji Sejmu, to w przyszłej, doczekamy się radykalnej deregulacji budownictwa. Politykom Platformy Obywatelskiej będę na każdym kroku przypominał słowa jej byłego lidera i premiera Donalda Tuska, wygłoszone w exposé: Stworzymy takie warunki, żeby Polacy mogli budować na tańszych gruntach budynki mieszkalne bez zbędnych formalności i kosztów, bez dziesiątków decyzji urzędniczych i niepotrzebnej zwłoki.
Marek Wielgo
Gazeta Wyborcza