Jeśli zamieszczamy w internecie stronę w języku angielskim, zadbajmy o użycie właściwej terminologii przynajmniej tak samo jak o jej ładny wygląd.
Sama obecność nie wystarczy
Na początku marca serwisy informacyjne podały wiadomość o wynikach sondażu przeprowadzonego przez BBC World Service, według których czterech na pięciu ludzi na świecie uważa dostęp do internetu za podstawowe prawo człowieka. Internet staje się coraz ważniejszą sferą życia ludzi. Od lat rozumieją to doskonale ludzie biznesu na całym świecie i odnoszą dzięki temu wymierne korzyści. Także polscy przedsiębiorcy coraz częściej kierują swoją uwagę na ten obszar pozyskiwania klientów i docierania ze swoją ofertą do odległych zakątków świata. W Polsce z sieci korzysta ok. 80% firm, jednak tylko 47% ma swoje strony www, przy czym niestety znaczna część spośród nich nie w pełni korzysta z możliwości, jakie daje im obecność w globalnej sieci, nie doceniając znaczenia precyzyjnej komunikacji językowej.
Załóżmy, że polski producent materiałów budowlanych myśli o nawiązaniu kontaktów z kontrahentami spoza granic Polski. Będąc świadomym potęgi marketingowej internetu w dobie niemal powszechnego do niego dostępu, tworzy świetnie wyglądającą stronę internetową i zwraca się na niej do potencjalnych klientów również w języku światowego biznesu, czyli w języku angielskim. Aby osiągnąć swój cel, musi być jednak również świadomy tego, jak wielkie znaczenie dla powodzenia działań w każdej branży, w tym branży budowlanej, ma jakość komunikacji językowej. Internet jest bowiem jak wielki las, w którym rosną setki milionów drzew i ciągle przybywa nowych. Łatwo stracić w nim orientację. Jeśli posadzimy w nim nasze drzewko, musimy innym zapewnić wskazówki, jak do niego trafić.
Drogi i ścieżki w internecie tworzą wyszukiwarki, tworząc nić, po której inni trafią do naszej strony i która musi mieć punkt zaczepienia. Wyszukiwarki nie interesuje przy tym wymyślna szata graficzna witryny, ignoruje fantazyjne czcionki, piękne kolory, fotografie czy obrazki, a także kojące dźwięki muzyki, które umilają nam zapoznawanie się z zawartością danej strony, ale jak drapieżny ptak krążący nad polami i łąkami w poszukiwaniu zdobyczy, systematycznie i z precyzją skanuje sieć w poszukiwaniu SŁÓW. Dziwi więc, że firmy tak bardzo dbają o kolorystykę swoich stron, zamieszczają na nich efektowne zdjęcia swoich produktów (nierzadko z ozdobnikami w postaci fotografii atrakcyjnych osób obojga płci), a tak często lekceważą jakość przekazu informacyjnego zawartego w tekstach zamieszczanych na witrynach. Fachowcy od marketingu pewnie w tym miejscu nie powstrzymają się od uwagi o znaczeniu właściwej prezentacji firmy dla pozyskania klienta. Pełna zgoda. Dobre wrażenie jest istotne. Potencjalny kontrahent może jednak nie mieć nawet okazji go odnieść, ponieważ jeśli zlekceważymy znaczenie SŁÓW, to zwyczajnie nigdy na naszą świetnie się prezentującą stronę nie trafi. Holandia, Wielka Brytania, Chiny, Indie czy Brazylia, wszędzie tam nasz produkt czy usługa mogą znaleźć potencjalnych nabywców, jeśli tylko dotrzemy do nich z precyzyjnie i zrozumiale podaną informacją w języku angielskim.
Aby zilustrować swoją tezę, posłużę się konkretnym, raczej typowym dla naszych realiów, przykładem z sieci. Jeden z polskich producentów profili stalowych oferuje na swojej zapewne niemało kosztującej stronie produkt o nazwie „half-closed channel”. Polak znający język angielski domyśli się pewnie, że chodzi o ceownik półzamknięty, niestety dla całej reszty świata tak brzmiąca nazwa angielska to prawdziwa enigma. Tłumacz nie miał pod ręką dobrego słownika, nie miał czasu, żeby poszperać w sieci i znaleźć poprawny odpowiednik? Nie wiem. Efekt jest jednak taki, że na stronie polskiego producenta zamiast terminu znanego na całym świecie mamy angielskobrzmiący termin zrozumiały prawdopodobnie jedynie dla Polaków i nikt, kto szuka ceowników półzamkniętych przez internetową wyszukiwarkę, korzystając z poprawnego angielskiego terminu, na jego stronę nie trafi. Cel producenta, którym było wyjście ze swoim produktem do świata, nie został osiągnięty.
Właściwe słowa przede wszystkim
Przy odrobinie dbałości efekt mógłby być jednak zupełnie inny. Będąc obecnym w sieci z właściwym przekazem, stajemy się widoczni dla świata, wpisujemy się na wielką mapę, którą codziennie ogląda tysiące „wędrowców”. Nasz przekaz musi być jednak na niej czytelny. Wspomniane już ceowniki półzamknięte stosuje się w nowoczesnym budownictwie na całym świecie, od Grenlandii po przylądek Horn. I wszędzie tam, gdzie ludzie mają dostęp do Internetu, wpisanie w wyszukiwarce ich poprawnej angielskiej nazwy, czyli „lipped channel”, mogłoby doprowadzić ich na stronę polskiego producenta tego materiału, gdyby tylko dał im szansę i zadbał o poprawność przekazu językowego na swojej witrynie. Jeśli więc zamieszczamy w internecie stronę w języku angielskim, zadbajmy o użycie właściwej terminologii przynajmniej tak samo jak o jej ładny wygląd. Będziemy mieli wówczas pewność, że pieniądze wydane na atrakcyjną oprawę graficzną nie zostały wyrzucone w błoto.
Być może zabrzmi to zbyt dramatycznie, ale śmiem twierdzić, że polska gospodarka ponosi wymierne straty wskutek zastosowania na stronach internetowych polskich firm niewłaściwej i niefachowej terminologii anglojęzycznej, za sprawą której wiele naszych firm wciąż pozostaje dla świata niewidocznych. Trudno ocenić, ile zostało przez to utraconych możliwości nawiązania współpracy. Od lat natykam się na rażące błędy językowe na anglojęzycznych stronach internetowych polskich firm i – co martwi – jakość tłumaczeń poprawia się bardzo nieznacznie. Dlatego przy nadarzającej się sposobności uznałem, że warto uwrażliwić przedsiębiorców na ten problem. Redakcji „Inżyniera Budownictwa” bardzo dziękuję za zainteresowanie tematem i umożliwienie mi publikacji niniejszego artykułu.
Historia lubi się powtarzać
„Ale bardzo proszę o decyzję do końca tygodnia, bo tam już w kolejce czekają Japończycy” – to fragment rozmowy sprzed trzech lat, dotyczącej zakupu działki pod zabudowę przemysłową, prowadzonej między przedstawicielem dużej amerykańskiej firmy planującej inwestycje w Polsce i polskiej firmy projektowo-budowlanej. Kolejka inwestorów zagranicznych ustawiających się do właściciela działki lub wykonawcy w Polsce to dziś, z uwagi na kryzys, już historia. Cykle koniunkturalne mają swoje prawa, ale historia podobno lubi się powtarzać. Miejmy nadzieję, że akurat w przypadku minionego boomu powtórzy się w miarę szybko. Tymczasem my wykorzystajmy tę chwilę oddechu i nadróbmy zaległości w zakresie jakości naszej komunikacji językowej ze światem. Analiza sytuacji w tym obszarze w ciągu ostatnich kilkunastu lat skłoniła mnie do zainicjowania we współpracy z gronem fachowców z dziedziny szkoleń programu „Idea dla budownictwa”, który ma docelowo zapewnić kompleksową obsługę językową firm budowlanych na najwyższym poziomie. Chodzi o stopniową likwidację barier komunikacyjnych umożliwiającą podniesienie konkurencyjności polskich firm z branży budowlanej na rynkach światowych.
Uczyć się? – To się zawsze opłaca!
Bariery te nie są wbrew pozorom nieistotne. Kwestie językowe często znacząco utrudniają polskim firmom uczestniczenie w przetargach na równi z firmami zachodnimi. Tymczasem, przykładając do sprawy należytą wagę, można ten problem zminimalizować. W wielu sytuacjach w kontaktach z kontrahentem zagranicznym niezbędny jest tłumacz, w innych można się porozumieć całkiem efektywnie, dysponując jedynie fachową terminologią i podstawową znajomością zasad gramatyki. Kluczem jest zawsze poprawna baza terminologiczna. O nią należy zadbać bezwzględnie. Często się lekceważy tę sprawę, wychodząc z założenia, że skoro obie porozumiewające się strony wiedzą, o co chodzi, precyzyjna terminologia ma drugorzędne znaczenie. Sytuacja ta jednak rodzi poważne ryzyko. Wszystko dobrze, dopóki przyjęty przez nas nieprecyzyjny termin jest używany w roboczych kontaktach werbalnych, w konkretnym kontekście sytuacyjnym. Inna sprawa, gdy znajdzie się on na papierze. Taki brak precyzji może nas wówczas drogo kosztować. Mogę tu przywołać przypadek nieprecyzyjnego przetłumaczenia w dokumentacji słowa obiekt, w sensie budynku, jako premises (posesja). Umowa dotyczyła dociągnięcia mediów i w tym przypadku różnica między dociągnięciem ich do budynku (building) a do posesji (premises) wynosiła dwadzieścia kilka tysięcy złotych. Straty mniej więcej tego samego rzędu mógłby teoretycznie ponieść wykonawca, który w anglojęzycznej wersji umowy zobowiązał się zamontować „heat pump” – pompę ciepła, podczas gdy w wersji polskiej chodziło o pompę centralnego ogrzewania (cyrkulacyjną). Niedużo? Niestety, znane są przypadki sporów, wynikających z zastosowania niewłaściwej terminologii, które opiewały na sumy nieporównywalnie wyższe. Dopóki wszystko odbywa się na poziomie komunikacji werbalnej, gdy obie strony wiedzą dokładnie, o czym mówią, możemy nazwać centralę wentylacyjną niepoprawnie „ventilation central”, inwestora tłumaczyć jako „investor”, projekt budowlany jako „construction design”. Gdy jednak słowa te znajdą się na papierze, niepoprawnie użyte mogą w nas uderzyć znienacka, na przykład w momencie gdy sami wystąpimy z roszczeniem. Druga strona (np. inwestor) wykorzysta wówczas każdą nieścisłość, aby powetować sobie ewentualne straty lub poprawić swoją pozycję negocjacyjną.
Tak więc nie lekceważmy dbałości o jakość komunikacji językowej naszej firmy ze światem. Uwzględnijmy tę sferę w planach rozwoju firmy, a nakłady na nią na pewno nie pójdą na marne. Świat raczej nie nauczy się naszego pięknego języka. Chcąc konkurować na globalnym rynku, to my, jak wielu innych, musimy się nauczyć korzystać z języka globalnej komunikacji. Im bardziej się do tego przyłożymy, tym bardziej i tym szybciej się nam to opłaci.
Tomasz Tomlik
tłumacz języka angielskiego