Szczyt szczęścia?

19.03.2009

W końcówce ubiegłego roku – skądinąd roku najzimniejszego od dziesięcioleci – obradował w Poznaniu szczyt klimatyczny poświęcony globalnemu ociepleniu.

Na forum Unii Europejskiej, a może raczej w unijnych kuluarach, toczył się natomiast spór w  kwestii skali i terminów obciążania producentów dwutlenku węgla kosztami jego emisji do atmosfery. W związku tym ukazało się trochę publikacji, które w założeniu miały wyjaśnić maluczkim istotę problemu. Jeśli jednak o mnie chodzi, w dalszym ciągu wiem, że nic nie wiem. Wciąż mam wiele znaków zapytania. Nie wątpliwości ideologicznych, takich choćby, jakie ma czeski prezydent Vaclav Klaus (ograniczenie ocieplania klimatu ograniczeniem wolności człowieka i obywatela itp.), ale inżynierskiej niepewności w odniesieniu do konkretnych danych. W dalszym ciągu brak mi wiarygodnych informacji, które by miały mnie zmusić, bym obawiał się zmian klimatycznych o charakterze nieznanym z historii globu i występujących akurat w naszych czasach z racji szkodliwej działalności właśnie współczesnego człowieka. Co mam myśleć, jeśli przeczytałem, że 106 miliardów ton rocznie C02 w przeliczeniu na węgiel dostarczają Ziemi jej oceany, 69 miliardów ton zawdzięczamy lądom i wulkanom, 7,6 ton przemysłowi i rolnictwu, 0,57 ton samochodom i 0,65 ton oddychaniu ludzi.
Co mam myśleć, jeśli przeczytałem, że nawet gdyby wszystkie kraje świata przestrzegały postanowień protokołu z Kioto na temat globalnego ocieplenia, to w ciągu każdych 50 lat byłoby można zapobiec wzrostowi temperatury maksymalnie o 0,126°F. A ponadto że na efekt cieplarniany największy wpływ mają wody odpowiadające w 98% za emisję CO2, natomiast ludzie odpowiedzialni są tylko za 0,25% emisji.
Liczby te przecież świadczą, że wpływ człowieka na klimat ma wymiar statystycznie zaniedbywalny. Trudno więc się dziwić, że nie tylko taki profan klimatyczny, jak ja, ma kłopoty z oceną zjawiska globalnego ocieplenia, ale podzielone w tej mierze są również zdania uczonych. Tym bardziej zresztą trudno się dziwić, jeśli uświadomimy sobie, że wszystkie obecne wyliczenia prognostyczne z założenia pomijają potencjalny wpływ postępu technicznego na metody ludzkiej działalności. I jest to uproszczenie – moim zdaniem – niedopuszczalne, podważające sens jakichkolwiek przewidywań, także w odniesieniu do skali i dynamiki zmian klimatycznych. Czy zatem uczciwi są badacze straszący nas ponoć nienaturalną zmiennością obecnych parametrów ziemskiego klimatu? A może powinniśmy tego słuchać dopiero po przeczytaniu rozprawy Harry’ego Frankfurta O wciskaniu kitu (Warszawa 2008).
Wiele z opinii i poglądów „szczytujących” dziś ekologów oczywiście warto i trzeba przyjąć, ale na pewno nie w postaci zobowiązującej dyrektywy, lecz po prostu w postaci ostrzegawczych prognoz, takich, jakie trzydzieści lat temu rozpowszechniał Klub Rzymski. Dlatego miło mi się zrobiło, gdy doczytałem, że podobne wątpliwości wyrażają również autorzy tych kiedyś ogromnie ważnych raportów (W. Leontief i J. Tinbergen) i 70 innych laureatów Nagrody Nobla, a ponadto A. Toeffler i E. Wiesel, i wielu innych wybitnych ludzi.
Kto, jak nie inżynierowie, powinien głośno i otwarcie mówić o efektach i sile oddziaływania różnego rodzaju poczynań innowacyjnych. Popatrzmy choćby na nasze budowlane podwórko. W Dubaju buduje się kolejny wieżowiec. Niby nic nowego. Jego ostateczną wysokość okrywa dziś tajemnica handlowa, ale nikt nie kryje, że na szczyt tej budowy pompuje się mieszankę betonową w górę na 600 m i więcej. A w latach mojej młodości mieliśmy poczucie sukcesu, betonując fundamenty kotłów i turbozespołów (elektrowni Turów, Pątnów czy Łagisza) przy użyciu podajników pneumatycznych – wypożyczanych zresztą z jakichś kopalni, gdzie były stosowane do pompowania podsypki ? które pracowały pod ciśnieniem do 6 atmosfer. A teraz – po ledwie czterdziestu latach – jakie pompy i przewody, i  przede wszystkim jakie złącza rur (zamki) trzeba było wymyślić, by cała instalacja składana dopiero na budowie mogła przenosić bezpiecznie obciążenie kilkudziesięciu atmosfer?!
Lekceważenie wpływu postępu nauki i techniki jest chyba zasadniczym błędem metod prognozowania zmian klimatycznych. Weźmy przykład – droga do klimatycznego szczytu szczęścia wiedzie m.in. przez energię wiatrową. Z wiatraków ludzkość korzystała od zawsze. Kto kiedyś jednak się spodziewał, że ten stary pomysł wykorzystywania prądów powietrza zaowocuje dzisiejszymi turbinami wiatrowymi o mocy 3 MW i więcej. Piękna sprawa. Dobrze ilustrująca praktyczne skutki wynikające z postępu myśli technicznej.
Szkoda tylko, że stanowić to może pożywkę również dla fundamentalistycznego ekologizmu. Trudno przecież inaczej traktować protesty przeciw odkrywkom węgla brunatnego z żądaniem całkowitego zastąpienia energią ze źródeł odnawialnych energii płynącej dzisiaj z polskich elektrowni, które emitują CO2. A kto ma inne zdanie, niech sczeźnie, na pohybel!
Osobnicy reprezentujący tę postawę nie odnieśli sukcesu w Poznaniu, ale i tak pozostają odporni na fakty zakłócające ich głęboko religijną wiarę w tę niby-zieloną prawdę objawioną. Nie pomogą nawet wyliczenia, co by oznaczała tak prymitywnie widziana instalacja produkująca energię odnawialną. O słonecznej nie mówię, pozostańmy przy wiatrakach.
Weźmy choćby przykład niezbyt dużej elektrowni cieplnej. Gdyby jej moc 1900 MW zastąpić siłami wiatru ? instalując turbiny wiatrowe o mocy 2 MW przy średnicy wirnika 90 m i wysokości masztu 105 m, przy minimalnej odległości między masztami 140 m i minimalnej działce 2 ha – utworzyłby się rodzaj ściany (szereg 4750 elektrowni wiatrowych) o wysokości 150 m i długości 665 km, czyli bariera dla ptaków np. od Tatr aż do Bałtyku.
Zatem postęp postępem, ale na brak wiedzy i wyobraźni chyba nie ma mocnych.

dr inż. Andrzej Bratkowski

Felieton ukazał się w nr. 2 (217)/2009 „Wiadomości Projektanta Budownictwa”

 

Skomentuj artykuł na forum.

www.facebook.com

www.piib.org.pl

www.kreatorbudownictwaroku.pl

www.izbudujemy.pl

Kanał na YouTube

Profil linked.in