W czasach słusznie minionych o produktach radzieckiego przemysłu motoryzacyjnego zwykło się mówić: „gniotsa nie łamiotsa”. To określenie jak ulał pasuje do bloków z wielkiej płyty, które w krajobrazie naszych miast pojawiły się 60 lat temu.
I nic nie wskazuje na to, by choć jeden z nich miał się zawalić. Trzy lata temu Jacek Dębowski z Politechniki Krakowskiej opowiadał mi, że jedyny przypadek katastrofy odnotowano w latach 70. W czasie montażu zawalił się blok w Polkowicach. Był to jednak błąd wykonawcy. Specyfika tego typu konstrukcji jest bowiem taka, że, mimo marnego wykonawstwa i stosowania kiepskich materiałów, jest ona w stanie przetrwać czasem nawet wybuch gazu. Ba, ktoś napisał kiedyś na forum Gazeta.pl, że bloki z wielkiej płyty są jak schrony.
Mimo to co jakiś czas wraca temat bezpieczeństwa mieszkających w takich blokach ludzi. I słusznie, bo ci, którzy pamiętają czasy PRL, wiedzą, że budowało się wówczas byle jak. Istnieje więc prawdopodobieństwo, że blok zacznie się sypać, czyli np. urwie się balkon albo odpadnie płyta zewnętrzna, która potrafi ważyć pół tony. Problem w tym, że nikt nie wie, jak duże jest to zagrożenie i ilu budynków ono dotyczy. Prezes Krajowej Rady Polskiej Izby Inżynierów Budownictwa Andrzej Dobrucki przekonał mnie kiedyś, że sprawa jest poważna, a świadczą o tym wyrywkowe badania m.in. Instytutu Techniki Budowlanej. Wykazały one, że np. 90% wieszaków, za pomocą których łączona jest płyta wewnętrzna z elewacyjną, wykonanych jest z niewłaściwej stali. W dodatku większość z nich było nieprawidłowo zakotwionych.
Wygląda na to, że Ministerstwo Infrastruktury i Budownictwa postanowiło przerwać spekulacje, czy bloki z wielkiej płyty są bezpieczne, czy nie. Wiceminister infrastruktury i budownictwa Tomasz Żuchowski zapowiedział, że gruntowne badania przeprowadzi „Instytut Techniki Budowlanej we współpracy z Narodowym Centrum Badań i Rozwoju oraz z zachodnimi koncernami, które mają doświadczenie w tej kwestii”.
Przyznam się jednak, że przyjąłem tę zapowiedź z mieszanymi uczuciami. Pan minister nie wyjaśnił bowiem rzeczy najważniejszej – czy takie badanie będzie przymusowe i kto je sfinansuje. Jeśli zapłacić miałyby wspólnoty i spółdzielnie mieszkaniowe, to nie spodziewałbym się entuzjazmu ze strony ich mieszkańców. Tym bardziej, że wiele bloków jest już ocieplonych i ma nowe elewacje. Jak znam życie, takie spółdzielnie i wspólnoty stwierdzą, że przecież wystarczą rutynowe kontrole, które co pewien czas muszą przeprowadzić. Jeśli w budynku zacznie się dziać coś złego, wtedy zamówią ekspertyzę.
Chyba większy sens miałoby włączenie badań wielkiej płyty do programu termomodernizacyjnego i remontowego. Wyjaśnię, że zachętą do ocieplenia budynku jest specjalna premia z budżetu państwa. Obawiam się, że nie wszystkie spółdzielnie i wspólnoty, które pokrywają bloki styropianem lub wełną mineralną, sprawdzają, czy dodatkowe obciążenie nie przyczyni się kiedyś do katastrofy. Sensowne byłoby więc np. uzależnienie wypłaty premii od przedstawienia ekspertyzy stanu technicznego budynku. Z kolei premia remontowa, którą są objęte wyłącznie kamienice wybudowane przed 14 sierpnia 1961 r., powinna wspierać remonty także bloków z wielkiej płyty wybudowanych w latach późniejszych. Bo bloki te wytrzymają i grubo ponad 100 lat, jeśli się tylko o nie odpowiednio zadba i w miarę możliwości dostosuje do współczesnych standardów.
Tym bardziej, że większość z 4 mln mieszkań z wielkiej płyty jest wciąż chodliwym towarem na rynku. I to nie tylko ze względu na cenę, która jest najczęściej niższa od mieszkań w nowo budowanych blokach. W centrach miast deweloperom trudno jest znaleźć dobre miejsce pod inwestycję, a osiedla z wielkiej płyty są na ogół dobrze położone i skomunikowane. Dla wielu nabywców od standardu mieszkania ważniejsza jest zaś jego lokalizacja. Inna rzecz, że standard i jakość wykonania wielu budowanych obecnie osiedli też pozostawiają wiele do życzenia.
Marek Wielgo
Gazeta Wyborcza