Nastał nowy rok i chociaż powinno się optymistycznie patrzeć w przyszłość, to moje doświadczenia nie nastrajają mnie optymistycznie. Jestem inżynierem budownictwa z ponad 44-letnią praktyką w bezpośrednim wykonawstwie.
W „Inżynierze Budownictwa” (nr 4/2014) w artykule „Z nadzieją na dobrą koniunkturę i korzystne zmiany prawa” przeczytałem stanowisko członka Komisji Kodyfikacyjnej Prawa Budowlanego: Zwiększeniu odpowiedzialności uczestników procesu budowlanego ma sprzyjać funkcja powoływanego na większych budowach inspektora nadzoru technicznego, sprawdzającego, czy obiekt jest wykonywany zgodnie ze sztuką budowlaną.
Pomyślałem sobie: to co ja – jako inspektor nadzoru – robiłem do tej pory przez 30 lat?
Czy to znaczy, że zmiana będzie polegać na zastąpieniu inspektora nadzoru inwestorskiego inspektorem nadzoru technicznego? Czy to tylko zmiana semantyczna (jak kiedyś zamiast zwykłego krawata był tzw. zwis męski)? A może to ma być dodatkowa funkcja na budowie? I gdy dalej przeczytałem słowa przedstawiciela ministerstwa: Projekty zmian obowiązującego Prawa budowlanego zmierzające do uproszczenia procesu budowlanego, to zdrętwiałem, gdyż uważam, że te uproszenia i ułatwienia będą kolejnymi krokami skutkującymi w praktyce rozmyciem odpowiedzialności i obniżeniem poziomu niezbędnego doświadczenia, potwierdzającym jedynie prawo sformułowane przez Mikołaja Kopernika, że pieniądz gorszy wypiera pieniądz lepszy.
Inspektor nadzoru czy(li) osoba odpowiedzialna
No właśnie – czy inwestorzy potrzebują jeszcze inspektorów nadzoru?
Jest to nowe zjawisko w naszej rzeczywistości. Otóż mnie jako inspektora nadzoru obowiązuje nie tylko umowa o pracę, ale (i to chyba bardziej) ustawa – Prawo budowlane i wynikające z tego prawa i obowiązki „osoby pełniącej samodzielną funkcję techniczną w budownictwie”. Inspektor nadzoru ma nie tylko pilnować realizacji przedmiotu zamówienia (zakresu umowy, kontrolowania zgodności z projektem budowlanym). Ma nie tylko nadzorować prawidłowość procesu technologicznego robót, ale także, a może nawet przede wszystkim, przestrzegania norm i przepisów budowlanych. Że nie wspomnę o korzystaniu z wiedzy tajemnej (zanikającej już niestety) tzw. sztuki budowlanej.
Według nowych praktyk osobą odpowiedzialną za prawidłową realizację przedmiotu zamówienia może być pracownica administracyjna(z wykształcenia ekonomistka) albo dowolna osoba bez wykształcenia budowlanego.
Czy taka „osoba odpowiedzialna” zażąda od swojego pracodawcy (czyli od inwestora) wystąpienia o stosowne „Zgłoszenie zamiaru wykonania robót budowlanych” w jego budynkach biurowych, magazynowych czy garażowych? Przecież nawet nie będzie wiedziała, że jest taki wymóg ustawowy. Czy taka „osoba odpowiedzialna” może wiedzieć, co to są zmiany istotne w stosunku do projektu budowlanego?
Czy będzie zwyczajnie wiedziała, że przebudowa pomieszczeń w budynku to jest zmiana obciążeń i wymaga opracowania projektu budowlanego?
Jestem przekonany, że ta powolna dezorganizacja w budownictwie dotyka nie tylko obniżenia rangi na poziomie legislacji, ale też równolegle sfery praktyki,przez obejścia prawa w przedsiębiorstwach i zwykłą chęć zmniejszenia kosztów (bo taka pracownica administracyjna pracuje za mniejsze pieniądze).
Ale panowie dyrektorzy i prezesi się nie martwią, bo gdyby kiedyś coś…, to przecież w umowie jest wyznaczona „osoba odpowiedzialna za prawidłową realizację”.
Odpowiedzialność
Zgodnie z zasadą, że sukces ma wielu ojców (politycy, samorządowcy, prezesi), a porażka tylko jedną matkę – odpowiedzialność spoczywa na barkach tylko jednego kierownika budowy.
Pytam – dlaczego w znowelizowanym po raz enty naszym Prawie budowlanym nie ma odpowiedzialności wykonawcy robót? Kiedyś, dawno temu był to rzeczywisty uczestnik w procesie inwestycyjnym, a dzisiaj chociaż to z wykonawcą zawieramy umowę na wykonanie robót, to od wykonawcy żądamy rekomendacji, to wykonawca daje gwarancję i płaci kary umowne – ale nadal w świetle naszego prawa jest to jakiś taki twór wirtualny, jakiś taki „podmiot równoważny” bez żadnej odpowiedzialności.
À propos odpowiedzialności kierownika budowy. Przykładem powolnej degrengolady naszego zawodu są ostatnio „wirtualni kierownicy budowy”, którzy sprzedają swoją przynależność do OIIB i uprawnienia budowlane, a fizycznie obecni są na budowie tylko dwa razy: na podpisaniu protokołu przekazania placu budowy oraz przy podpisaniu protokołu odbioru końcowego robót. Całą pozostałą robotę wykonują tzw. managerowie kontraktu albo koordynatorzy, czyli osoby bez uprawnień budowlanych, bez praktyki, bez doświadczeń w kierowaniu robotami.
Ten ersatz równoważnej odpowiedzialności został przeszczepiony do naszego budowania także z Urzędu Zamówień Publicznych.
Projektanci czy(li) osoby odpowiedzialne
Ostatnio pojawiło się nowe zjawisko, które nazywam „projektowanie przepchnięte”.
Otóż mam w ręku „projekt wykonawczy”, który różni się zasadniczo od rozwiązań zaprojektowanych w „projekcie budowlanym”. Różnice dotyczą np. podziału pomieszczeń na wszystkich kondygnacjach, ilości i lokalizacji zaprojektowanych urządzeń sanitarnych, urządzeń wentylacji grawitacyjnej i grzejników c.o., a także ilości innych elementów budowlanych wykończeniowych (drzwi, glazura itp.).
Tak, tak, Szanowny Czytelniku, jeden obiekt, jeden projektant i dwa różne rozwiązania. Dlaczego? W projekcie wykonawczym inwestor ma, co chciał, żeby było zrobione, a ponieważ takie rozwiązanie nie spełnia obowiązujących norm i przepisów, więc dla wydziału architektury robi się projekt budowlany spełniający normy.
Czyli i wilk syty, i owca cała, bo inwestor dostanie pozwolenie na budowę, a i dla wykonawcy ryzyko niewielkie, ponieważ nie na wszystkie roboty nadzór budowlany wchodzi z kontrolami.
Mamy nowe zjawisko – projekt przepchnięty (przez procedury).
Spotkałem się także z sytuacją, że projekt budowlany był wykonany zgodnie ze sztuką, przez uprawnionego projektanta i inwestor otrzymał stosowne pozwolenie na budowę. Ale inwestor nie zlecił opracowania projektu wykonawczego, gdyż to kosztowało dodatkowo, nie było konieczne do rozpoczęcia robót no i opóźniałoby rozpoczęcie budowy. Jednak w trakcie realizacji wyszło szydło z worka – więc z konieczności wykonawca namówił znajomego budowlańca/technika bez uprawnień do zaprojektowania tego, czego nie było w projekcie budowlanym, czyli żeby rozwiązywał problemy na bieżąco. I jakoś wspólnymi siłami ten technik z kierownikiem budowy (który także nie miał uprawnień projektowych) oraz z pomocą inspektora nadzoru (mającego jakie takie doświadczenia) dobrnęli do końca. Trochę to kosztowało i nerwów, i rozbiórek, ale inwestor już nie analizował kosztów, bo miał przecież zawartą umowę i to ryczałtową. Wykonawca, wiedząc o tym, że inwestor projektu wykonawczego nie ma (a zatem nie ma też rzetelnego przedmiaru robót = kosztorysu inwestorskiego), dał w swojej ofercie cenę za robotę z dużą górką (na „wsjakij słuczaj”). Poza tym dla inwestora ważne, żeby mury szły do góry, żeby plan inwestycyjny wykonać, no a poza tym wykonawca daje te 36 miesięcy gwarancji – więc nikt się niczym nie przejmuje.
Na pytanie, jak to jest możliwe, żeby projekt wykonawczy opracowywała osoba bez uprawnień projektowych, opowiadam: przecież w ustawie – Prawo budowlane nie ma żadnych wymagań w stosunku do projektu budowlanego wykonawczego ani wymagań, kto może taki projekt opracowywać, więc wszystko jest zgodnie z prawem (prawo Parkinsona: skoro czegoś nie trzeba robić, to na pewno nie będzie zrobione).
Wniosek (trochę kąśliwy i smutny)
Proponuję zatem pójście dalej w zmiany zmierzające do uproszczenia procesu budowlanego i radykalną nowelizację naszego Prawa budowlanego:
– po co nam projekt budowlany, przecież wystarczy projekt powykonawczy, bo i tak wykonawca może wbudować coś „równoważnego”;
– po co jakiś tam inspektor nadzoru, po co jakaś komisja odbioru końcowego, przecież wykonawca daje w umowie 36 miesięcy gwarancji, że budynek się nie rozpadnie, papa się nie odklei, tynk się nie złuszczy, a farba nie zetleje.
Ile etatów by się zwolniło, ile pieniędzy i czasu by się zaoszczędziło.
Czym skończy się to uproszczenie i otwarcie na zawody przez skrócenie praktyki w wykonawstwie, skrócenie drogi to tego „papierka”? Czemu tak łatwo idziemy na skróty?
Jak na razie, nasze budownictwo jeszcze się toczy znaną z lekcji fizyki zasadą tzw. masy bezwładności, przepycha się w swoich utartych koleinach, ludzie przychodzą do pracy, starają się jakoś załatwiać sprawy, jeszcze mają resztki poczucia odpowiedzialności. Ale to pełzające złe prawo, skutki nowych procedur i złych obyczajów utrwalające się w praktyce budowlanej też już opisał Parkinson: jeżeli coś ma się zepsuć, to się zepsuje na pewno i to w najmniej oczekiwanym momencie.
Janusz Galewski