Końcówka 2015 r. przyniosła całą serię optymistycznych danych gospodarczych z krajowego podwórka.
Przede wszystkim wzrosły zatrudnienie i płace. Wiem, nie we wszystkich firmach. Jednak powinien nas cieszyć fakt, że osiągnęliśmy jednocyfrowy poziom bezrobocia. Oczywiście budownictwo ma za sobą udany rok, ale… spróbuję zepsuć Państwu dobry nastrój.
Zgodnie z żydowskim powiedzeniem, martwić należy się wtedy, gdy jest dobrze, a nie – gdy jest źle. Moje zmartwienia wiążą się oczywiście z branżą budowlaną, bo jeśli chodzi o branżę medialną, to już dawno temu przestałem się martwić.
Weźmy deweloperów. Jeszcze nigdy nie szła im tak dobrze sprzedaż mieszkań jak w 2015 r. Chyba nikt nie ma wątpliwości, że jest to przede wszystkim zasługa rekordowo niskich stóp procentowych. Nie tylko skłaniają one do zaciągania kredytów mieszkaniowych. Ci, którzy mają duże oszczędności, rezygnują z trzymania ich na lokatach bankowych. Część tych pieniędzy trafia na rynek mieszkaniowy, bo wynajem mieszkania zapewnia znacznie większą stopę zwrotu.
Deweloperzy zaczynają więc kolejne inwestycje jak szaleni, co z pewnością cieszy producentów materiałów budowlanych i wyposażeniowych oraz firmy wykonawcze. Ta dobra passa kiedyś się jednak skończy. I jeśli deweloperzy w porę nie wyhamują, zostaną z rozgrzebanymi budowami. Dlatego najpewniej wiele by dali za odpowiedź na pytanie, kiedy i z jakich powodów zacznie spadać sprzedaż mieszkań, która po blisko trzech latach nieprzerwanego wzrostu najprawdopodobniej sięgnęła apogeum.
Niestety, chętnych na nowe mieszkania może zacząć ubywać, a potencjalnych przyczyn jest co najmniej kilka. W firmie doradczej REAS wskazują m.in. na możliwy wzrost stóp procentowych. Wcześniej najpewniej pójdą jednak w górę marże banków jako konsekwencja opodatkowania ich aktywów. W efekcie podrożałyby kredyty, co z kolei spowodowałoby spadek zdolności kredytowej potencjalnych nabywców. Część z nich musiałaby zrezygnować z zakupu własnego „M”. Dodam, że wyższe stopy procentowe to także wyższe odsetki od lokat bankowych, a więc i spadek atrakcyjności inwestycji w mieszkania na wynajem. W portalu RynekPierwotny.pl oceniają, że nawet 30-40% nowych mieszkań trafia w ręce inwestorów, którzy lokują w nich oszczędności. Zagrożeniem dla firm deweloperskich są też rosnące wymagania banków wobec kredytobiorców. Zgodnie z zaleceniem Komisji Nadzoru Finansowego (KNF) od stycznia banki wymagają od kupujących mieszkania za kredyt wyższego wkładu własnego: co najmniej 15, zamiast 10%. Wprawdzie część tej kwoty można zastąpić ubezpieczeniem. Nie wiadomo jednak, ile banków zgodzi się na takie rozwiązanie.
O tych zagrożeniach media trąbią już jednak od dawna. Tymczasem na horyzoncie pojawiło się nowe. I obawiam się, że mało kto zdaje sobie z tego sprawę. Otóż politycy prześcigają się aktualnie w wymyślaniu rozwiązań, które miałyby zapobiec „wykupowi polskiej ziemi przez obcych”, w związku z wygaśnięciem od 1 maja ograniczeń w nabywaniu gruntów rolnych przez firmy i obywateli UE. Jako „budowlaniec” nie wnikam, na ile to zagrożenie jest realne. Ale nawet jeśli tak jest, to zdrowy rozsądek podpowiada, żeby stworzyć takie przepisy, które, chroniąc interes rolników, równocześnie nie uderzą w inne branże. Liczę więc, że do prac nad projektem ustawy włączy się Ministerstwo Infrastruktury i Budownictwa. Ograniczenia w obrocie ziemią, które spowodują, że nie będą jej mogli kupować inwestorzy budujący domy jednorodzinne i deweloperzy, grożą spadkiem inwestycji budowlanych. A przypomnę, że grunty rolne zajmują znaczną część powierzchni wielu miast, np. Krakowa czy Warszawy. Minie co najmniej kilka lat, zanim gminy uchwalą dla tych terenów plany zagospodarowania przestrzennego, które dopuszczą ich zabudowę.
Marek Wielgo
Gazeta Wyborcza